Kiedy szef bawi się w klienta

Projektant otrzymuje wytyczne od klienta. Do tego dochodzą mądrości zespołu, prawa druku, prawa internetu. W każdym razie dużo tego. Każdy dobrze wie o co chodzi. O mądrości.

Wariant 1

Dobrze jest, jeśli w firmie przedyskutuje się wytyczne, zrobi szkice, makiety, wszyscy ci co chcą koniecznie wrzucić swoje 3 grosze zrobią to, dojdą do porozumienia w sprawie, po czym projektant odda się pracy i nikt nie będzie mu się w sprawę wcinać, bo jest postanowione. Tego się trzymajmy.

Wariant 2

Do zniesienia jest też sytuacja, w której grafik na bieżąco nanosi korektę wynikającą z kaprysów wewnątrz firmy  i wraz z zapisaniem pliku uznaje się go za sprawę zamkniętą do czasu wieści od klienta w postaci listy poprawek.

Wariant 3

Najgorszy i zwyczajnie głupi w większości przypadków bywa wariant trzeci. Tutaj są wytyczne, projektant pracuje, a wynik jego pracy rozbija się o ściankę wspinaczkową w postaci szefa i jego pupilków. W jakim stopniu niby czytają oni w myślach klienta i są w stanie telepatycznie odczytać to co on pomyśli sobie o projekcie, zanim faktycznie do pokazania mu go nie dojdzie?

Tym oto sposobem, nim klient zapozna się z projektem i wyda opinię, projekt wraca na warsztat, bez wiedzy klienta, za to z kaprysem szefa, który musi mieć swój wkład. W tym momencie szef wie lepiej nie tylko od nas, ale i od klienta.

W ten właśnie sposób powstaje druga właściwie nowa wersja projektu i szef jest w posiadaniu 2 kart. Aby zgromadzić całą talię, jeszcze trochę prostokącików brakuje.

Na tym manewrze więc się nie kończy, bo potrafi wyjść na jaw, że tajemniczy freelancer wykonuje ten projekt jednocześnie, podeśle efekty swojej pracy. Czyli w grę wchodzi konkurencja i szef narobił roboty, kłopotu i nadziei już nie jednej, tylko najmniej dwóm osobom i w zasadzie… dysponuje już najmniej czterema kartami. Czyli, poczynił kolejny krok by wejść w posiadanie całej talii kart.

W ten oto sposób etatowemu grafikowi komputerowemu zapala się w głowie nie tylko lampka istniejącego zagrożenia, wymieszanego z goryczą. Przestaje być też dla niego tajemnicą to co szef robi całymi dniami patrząc się w ekranik laptopa. Wcześniej podejrzewał, że bawi się na giełdzie, szuka nowego lokum tudzież słabo przechodzonego auta, a on najzwyczajniej w świecie… tasuje.

Kiedy przychodzi dzień zdawania prac nasz organ decyzyjny bierze sprawy w swoje ręce i być może robi kolejny błąd. Posiada najmniej cztery karty, z których jedną w rękawie.

Rzuca pierwszą z talii a klient na to „y yy”, co oznacza tyle, że walet nie podołał. Więc na te „nie bardzo” waleta godne rzuca damę. Z dwóch kart się już wyprztykał. Rzuca trzecią, tym razem króla. Propozycja jest aktualna, uwzględniana, ale trzeba poprawić „to i to” konkretnie, a najlepiej „to i tamto” wyrzucić i wetknąć „to” z propozycji przedstawionej jako pierwsza i „tamto” z propozycji przedstawionej jako druga. Szef przytakuje, tylko kto to będzie teraz robił?

Szef zadziera rękaw i wytyka asa, który jest asem w jego opinii, czyli w opinii klienta również, być tak… Musi? Powinno?… Może jednak? Klientowi kręci się w głowie, ale to szef poległ. Jeszcze tak na dobra sprawę domku z kart nie było z czego budować, a już koncepcja się posypała i nie wiadomo co robić.

A starczyło nie wiedzieć, nie robić nadprodukcji, nie bawić się w stratega, nie szarżować, nie czynić prób zakasowania i być może skutki byłyby odwrotne. Wielki Szu jest jeden!

Być może pod pierwowzorem krył się joker, godzien oszczędzenia godzin niepotrzebnego wysiłku, godzien tego by klienta pozyskać, albo stracić na czas. Być może nie warto odsłaniać tylu kart, wszystkich kart, nie dawać tyle do wyboru. Być może bez upierania się przy swoim, skuteczniej by można zapracować na domek, być może trzymając się wytyczonego szlaku zostałoby czasu na to by zintegrować się z ekipą i przyciąć w karty.

About the author